Grałem z Led Zeppelin i Alice Cooper. Napisałem mnóstwo dobrych kawałków, w tym modlitwę do whiskey trwającą dwanaście minut z pięciominutową solówką w środku. Potem trochę zniknąłem. Lat 80. w ogóle nie pamiętam. W 90. trzeźwiałem i narzekałem, że rock umarł. Jedyne co mi zostało z młodości to Ford Mustang z 1973 roku.

 

Mówią, że to ostatni fajny Mustang. Choć znajdą się też tacy, którym nic nie pasuje i twierdzą, że Ford Mustang 1973 to już kiszka. Że liczy się tylko wcześniejszy, zgrabny jak Marilyn Monroe. Powiem Wam tak – gadają, bo nigdy nie jechali żadnym klasycznym Mustangiem. Samochód może się nie podobać wizualnie, ale jak do niego wsiądziesz to się zakochasz. Nawet jeśli jesteś nieletnim fanem Daewoo Tico.

 

Niektórzy mówią, że sylwetka Mustangów z lat ’71-’73 jest ciężka. Na pewno cięższa niż poprzedników, ale wciąż ładna.

 

Początek kryzysu

W 1971 roku Ford postanowił powiększyć Mustanga do nieznanych dotąd rozmiarów. Na rynku pojawił się dłuższy, szerszy i, w związku z tym nieco brzydszy wóz. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Egzemplarz, którym jeździł rockman na odwyku pochodzi z 1973 roku i jest reprezentantem ostatniego okresu produkcji klasycznego modelu. Rocznik ’73 możemy poznać m. in. po pionowych kierunkach wewnątrz grilla oraz przednim zderzaku w kolorze nadwozia, który zmienił się by sprostać coraz bardziej rygorystycznym przepisom bezpieczeństwa.

 

Pięciolitrowy Windsor naprawdę daje w tym wypadku radę.

 

Silniki też się zmieniały. Z powodu wchodzących w latach 70. norm emisji spalin posiadały coraz mniejszą moc. W tym egzemplarzu pracuje 140-konny Windsor. Pięciolitrowe V8 to absolutne minimum w tym wozie. To nadwozie i ten styl wymagają odpowiedniego bulgotu i momentu obrotowego. Przy okazji warto podkreślić, że testowany wóz jest jednym z nielicznych Mustangów z manualną skrzynią biegów.

 

 

Wreszcie musle car

Wszyscy wiemy, że Mustang „dwójka” to karykatura poprzedniego modelu. Ale są też tacy, którzy nie lubią modeli z lat 1971-73. Za to, że są duże, nieproporcjonalne i jakieś takie nie w stylu pierwszych Mustangów. Zgadzam się, że mocno różnią się od starszych braci. I na pewno mają nieco gorsze proporcje, które trochę zaburzają pierwotny styl auta. Ale postarajmy się popatrzeć na ten wóz, jakby klasyczny Mustang w ogóle nie istniał. Przecież ta sylwetka jest wspaniała! To muscle car w czystej postaci, a nie pony car! Dopiero wersja z lat 1971-73 była gotowa do walki z Chargerem, GTO czy Barracudą. W tej budzie Mustang wygląda jak by chciał wszystkim spuścić wpier… manto. Jest wkurzony, zły, chce wygrać i pomiatać przegranymi. Dlatego jest fajny.

 

 

Całoroczna fura

Pod maską standardem były jednostki 5.7. Ale nawet nieco mniejszy silnik pięciolitrowy daje sporo frajdy z jazdy. 140 KM wydaje się śmieszną mocą, ale na co dzień wystarcza. Tak naprawdę emerytowany rockman nie jest już jego właścicielem, ale nabywca czasem daje mu wóz, by poczuł swoją młodość. Teraz jeździ nim Sylwester, który użytkuje Mustanga cały rok. Jeśli jest taka możliwość, jeździ nim nawet do pracy. Jak sam powiedział: nie lubię stać nim w korku, człowiek się tylko wkurza, a ja jeżdżę nim dla przyjemności.

 

Typowa Ameryka.

 

Trzybiegowy manual

Mimo manualnej skrzyni i V8 pod maską Mustangiem da się jeździć powoli i rekreacyjnie. Skrzynia o dość krótkich skokach dźwigni działa na kliknięcie. Należy pamiętać, że to dog leg, czyli jedynka jest w lewo i do dołu, zupełnie jak w jak w Mercedesie 190 2.3-16. Używamy jej właściwie tylko do ruszenia, potem wystarczy nam dwójka i trójka. Czasem przydała by się czwórka, a może nawet piątka. Ale ten układ ma swój urok.

 

 

Trzy biegi są lekkim archaizmem. Ale to nie jest wada testowanego Mustanga. Wadą mogą być hamulce. Układ hamulcowy jest trochę jak poglądy południowo-środkowych stanów. Nie przystają do dzisiejszego świata. Aby wyhamować, trzeba użyć sporo siły i godności osobistej.
Niezbyt przyjemne dla rąk szofera jest parkowanie pzed Walmartem. Wóz nie ma wspomagania, a obrotów kierownicy od oporu do oporu jest chyba z milion. Do tego dochodzi długi przód, kiepska widoczność do tyłu i opony szerokości pasa startowego na JFK.

 

 

Więcej gazu

Ale nie po to jeździ się Mustangiem w manualu by parkować nim pod Walmartem albo Biedronką. Prób sportowych na rajdach turystycznych takim Mustangiem raczej nie wygramy. Bardziej prawdopodobne od dobrego wyniku jest to, że skosimy wszystkie słupki. Największy fun jest na prostej drodze lub na szerokich łukach. Dodajemy gaz, słychać bulgot silnika, a my ciśniemy do przodu. Do tego stworzono ten wóz.

 

John Bubon wraca z lat 70. Teraz pokazuje Mustanga, jutro zagra coś na Eurowizję. Jakoś trzeba żyć w tych trudnych czasach.

 

Rzeczywiście stanie w korku Mustangiem to żadna przyjemność. Tutaj chodzi o czystą jazdę. Nieważne z jaką prędkością. Przyspieszenie na poziomie 10,3 sekundy do setki jest naprawdę przyzwoite i czuć, że wóz chce jechać. Przy szybkim dodaniu gazu tył aż wyrywa się lekko na boki. Dość szybko uzyskujemy setkę na liczniku i jest po prostu przyjemnie. Możemy się poczuć jak filmie Cannonball z Davidem Carradine w roli głównej. Dodatkową funkcją wozu jest brak anonimowości. Ludzie dookoła zwracają na nas uwagę, trochę zazdroszczą, trochę podziwiają. Też by tak chcieli, ale nie mają odwagi na odrobinę szaleństwa, więc szybko wracają myślami do rat za swoją Skodę Kamiq.

 

 

Wygodna jazda

Świetne dźwięki spod maski, dobre przyspieszenie, styl ogólny i wygoda – to najbardziej kręci podczas jazdy tym wozem. W środku jest sporo miejsca. Z tyłu bezproblemowo zmieścił się Rafał i jego torba z obiektywami do Zenita. Oczywiście jak przystało na muscle car’a, siedzi się nisko i przy wysiadaniu najlepiej nie być pijanym emerytowanym rockmanem z nadwagą. Podobnie przy wsiadaniu. Miejsca na nogi jest mało i aby przełożyć je między pedałami, trzeba się nagimnastykować. Ale po tej procedurze siedzi się niezwykle wygodnie. Jest dużo miejsca na boki, a kierownica i drążek biegów są w zasięgu rąk. Do tego dochodzi banalnie prosta obsługa kokpitu, zresztą jak w każdym amerykańskim wozie z tamtych lat.

 

W standardowej wersji nie było obrotomierza. Właściciel dodał go, w końcu to manual.

 

Jeżeli ktoś używa Mustanga na wycieczki krajoznawcze to na pewno będzie też zadowolony z dość obszernego bagażnika, w którym zmieści się nie tylko Fender Stratocaster (i to chyba nawet w futerale), ale także jakiś gość, który wisi nam kasę za koncerty. Gorzej, jeśli to my wisimy komuś kasę i to nas włożą do kufra.

 

 

Wstąp do klubu

Panująca w ostatnich latach moda na muscle cars wywindowała ceny Mustangów ’71-’73. Tanio już nie będzie, szczególnie w przypadku zadbanego egzemplarza. Ale jeśli już kupimy swój wymarzony wóz, okaże się, że utrzymanie nie jest drogie. Oczywiście nie mówimy tutaj o spalaniu, bo jeśli kupujemy V8 z lat 70., to stać nas na benzynę i nie sprawdzamy żadnych danych o spalaniu. A na stacji lejemy tyle paliwa, ile potrzeba.

Mając na myśli niskie koszty eksploatacji, mówimy o cenach i dostępności części. W USA jest wszystko. Oczywiście znajdzie się kilka elementów rzadszych, produkowanych tylko dla rocznika ’73. Na szczęście wcześniej czy później gdzieś wypłyną.

 

 

Warto być w kontakcie z innymi pasjonatami modelu – Mustang Klub Polska działa bardzo prężnie. Jest tam dobra atmosfera i z pewnością bardziej doświadczeni członkowie będą mogli coś doradzić.

 

 

Sprawdź go

Wiem, że nie wszystkim może się podobać Ford Mustang 1973. Ale zanim go skrytykujemy, warto się nim przejechać. Wówczas trudno będzie na niego patrzeć bez uśmiechu na twarzy. Poza tym klasycznego Mustanga z lat 60. ma prawie każdy. A rocznik ’73 to już rarytas dla tych, którzy się znają. Jak whisky single malt albo utwór z wyrafinowaną solówką na gitarze. A przecież w tej pasji chodzi też o to, by się wyróżnić.

 

 

 

Za użyczenie do testu Mustanga z 1973 roku dziękujemy Sylwestrowi Szyszko.

 

Fotografie: Rafał Andrzejewski

 

 

 

Poprzedni artykułBonjour, Gdynia. Część 1
Następny artykuł#roadtrip: Roztocze. Celem jest droga