Auta dostawcze i użytkowe powstały tylko w jednym celu. Mają ciężko tyrać. Dlatego po latach okazuje się, że tak niewiele z nich przetrwało. W 2014 roku powstała pewna piękna idea – niech te dostawczaki, które dotrwały do bardzo zasłużonej emerytury mają swoją imprezę.

Dostawczaki i ciężarówki od zawsze mają przerąbane. Najpierw ciężko harują, bez wytchnienia, bez nadmiernej troski ze strony właściciela. Mają po prostu robić swoją robotę, codziennie, bez przestojów. A później jest jeszcze gorzej. Trafią do kolejnych właścicieli, nie wydających już tyle na serwis, nie widzących w nich nic innego niż przedmioty użytkowe.

 

 

 

Oczywiście są wyjątki. I jeśli chodzi o właścicieli takich, i o same auta. Na przykład służące w Ochotniczych Strażach Pożarnych pojazdy po latach mają często minimalne przebiegi i umyto je zdecydowanie więcej razy niż miały okazję jechać na akcje gaśnicze. Ale z większością aut dostawczych jest inaczej. Nagle okazuje się, że są rzadkie i poszukiwane. A jeszcze kilka lat wcześniej „dojeżdżano” dokładnie taki model i nikt na niego nie zwracał uwagi lub nawet odwracano głowy na jego widok.

 

 

 

Jak wiadomo królem aut dostawczych, i aut w ogóle, jest Żuk. Nie trzeba tego tłumaczyć, Żuk jest po prostu najlepszy. Zresztą całkowicie poważnie mogę napisać, że zaprojektowane i budowane w Polsce w okresie słusznie minionej epoki pojazdy dostawcze i ciężarowe, to zdecydowanie te, z których powinniśmy być dumni. Były zaskakująco trwałe, proste, świetnie dostosowane do naszych dróg i bezdroży, a wiele z nich podczas swojej premiery wcale nie odstawało od tego, co oferowano na zgniłym zachodzie (wszystkie te superlatywy nie dotyczą oczywiście Tarpana).

 

 

Już wiele lat temu niestrudzony Robert Brykała zaczynał budować kolekcję krajowych aut dostawczych. Idea Rajdu Żuka powstała właśnie w jego głowie, a udział w tworzeniu tego przedsięwzięcia mieli jego przyjaciele o podobnej pasji. Zresztą na tym nie poprzestali, bo dzisiaj ich zbiory można oglądać na niepowtarzalnej wystawie w dawnej hali FSO.

 

 

 

Pierwsza edycja Rajdu Żuka prowadziła przez przemysłowe tereny Warszawy, począwszy od ulicy Ordona, przez kolejowe tereny Odolan, po już wówczas niszczejące hale dawnych Zakładów Przemysłu Ciągnikowego Ursus. Dzisiaj wielu budynków, które w 2014 oglądaliśmy podczas Rajdu już niestety nie ma. Nasza ekipa pojawiła się na pierwszej edycji Rajdu Żuka – część jako widzowie, a część jako uczestnicy. I nieskromnie nadmienię, że ta druga część wystartowała jako jeden z dwóch pilotów kolegi Zbigniewa Łomnika jego zielonym Suzuki Carry i zwyciężyła w Rajdzie. Nie przeszkodziła nawet awaria wozu, bo szofer szybko i fachowo poradził sobie z problemem.

 

 

Po pierwszej edycji Rajdu Żuka odbyły się jeszcze cztery edycje, dłuższe i z jeszcze większą frekwencją. W 2019 z powodu spraw osobistych organizatorów impreza albo zostanie przeniesiona na późną jesień, albo będziemy musieli wytrzymać jakoś do przyszłego roku. Przypominamy też, że zapoczątkowana wiele lat temu przez Stado Baranów, z którego w dużym stopniu wywodzi się skład naszej redakcji, akcja „Żuk królem samochodów” nadal obowiązuje. Nieprzerwanie i bezterminowo.

 

 

Poprzedni artykułZ GS-u do Pewexu
Następny artykułStoch i Potocki w Spa